
„Jedna osoba, która zniknie z Twojego życia wystarczy, by cały świat stał się dla Ciebie bezludny.”
Hermiona znalazła ten cytat w książce, której tytułu już zapomniała. Po tym, co się stało, przeglądała książki na półkach mugolskiej biblioteki nie wiedząc tak naprawdę, którą książkę wybrać, więc przeglądała poradniki na temat żałoby. Gdy natrafiła na to wyrażenie, zatrzasnęła książkę z głośnym trzaskiem i nie wróciła więcej do biblioteki.
Minęło już dziewięć dni. Jak świętuje się kilkudniowe obchody czyjejś śmierci? Dlaczego w ogóle mamy potrzebę wyszczególniania jednostek czasu typu tydzień, miesiąc, pół roku, rok? A co z tym, co dzieje się pomiędzy? Ostatecznie żal towarzyszy nam wszędzie, a zwłaszcza pomiędzy jednym dniem, a każdym kolejnym. Niczym najbardziej niezdrowy stwór ze wszystkich towarzyszy nam wszędzie, czając się w każdej myśli i emocji. Dlaczego nikt nigdy nie mówi: „Minęły już 1243 dni”?
No, więc właśnie. Dzisiaj minie dziewięć dni.
Dwieście szesnaście godzin.
Dwanaście tysięcy dziewięćset sześćdziesiąt minut.
Siedemset siedemdziesiąt siedem tysięcy sześćset sekund odkąd Sam odszedł.
Zmarł.
Hermiona wiercąc się w swoim łóżku naciągnęła koc, by zakryć się po sam nos. Jej nieokiełznane włosy były rozłożone na poduszce przemoczonej od wyschniętych już łez.
Jej oczy powędrowały z powrotem do rodzinnego zdjęcia stojącego na kredensie. Zegar ścienny odmierzał sekundy w niedorzecznie wolnym tempie. Widmo śmierci oblewało swoim uśmiechem każdą ścianę jej pokoju. Zadrżała. Jej czarna suknia wciąż leżała zmięta na podłodze, dokładnie tam, gdzie ją rzuciła dwa dni temu po powrocie z pogrzebu.
Spotkała tam Harry'ego, Rona i Ginny, rodzinę Weasleyów i kilku znajomych z Hogwartu. Była to mugolska ceremonia, by reszta rodziny Grangerów mogła wziąć w niej udział, ale jej przyjaciele mimo to również się zjawili, ubrani w proste, czarne, mugolskie stroje.
Ściskała dłonie, dostawała uściski, całusy, kartki z kondolencjami, kwiaty, ale absolutnie nikt nie dał jej jedynej rzeczy, której pragnęła. Jego. Z krwi i kości. To śmieszne – dlaczego ktokolwiek miałby napisać w kartce „On już na zawsze pozostanie w Twym sercu”? Ona nie chciała mieć go w sercu – ona chciała mieć go tutaj, tuż obok niej. Chciała słuchać jak się droczy, chciała czuć jego dłoń czochrającą jej włosy, czy strzelającą ją w ramię, gdy zbytnio go zdenerwowała.
W końcu spojrzała na bolącą bliznę ciągnącą się od jej małego palca po nadgarstek. Wciąż była nabrzmiała. Zwinęła dłoń w pięść i zignorowała bolesną sensację ciągnącą się przez całą jej rękę. Jej oczy wróciły do rodzinnego zdjęcia. Sam tam był, przystojny i wysoki. Wyglądał prawie tak, jak ona. Zmierzwione włosy, psotne oczy, szpiczasty nos. Daleki od ideału. Na jego nadgarstku spoczywał zegarek, który dała mu na urodziny lata temu. Teraz nie ma i jego.
Zegarek nie był jedyną rzeczą, którą jej brat zabrał ze sobą na tamten świat. Zabrał ze sobą całą jej energię, apetyt, zdolność do wzięcia pełnego oddechu. Myślała, że po ostatniej bitwie przeciwko Voldemortowi, która rozegrała się w Hogwarcie, będzie prowadzić normalne, spokojne życie. Wojna skończyła się ponad dwa miesiące temu, ale na początku lipca tragedia dotknęła jej rodzinę.
Czując, że ma sucho w ustach Hermiona odkryła się, by wstać z łóżka. Nie chciała natknąć się na rodziców, ale trudno. Otworzyła drzwi swojej sypialni odrobinę, aby nasłuchiwać dźwięków oznaczających, że jej rodzice byli blisko, ale usłyszała jedynie ciszę. Wyślizgnęła się z pokoju do łazienki, która znajdowała się na tym samym piętrze. Dywan pochłonął odgłosy jej kroków. I dobrze.
Otworzyła szafkę z lekami wiszącą nad zlewem i ujrzała antydepresanty swojego ojca. Zignorowała je zupełnie i sięgnęła po pustą szklankę. Nalała sobie wody nie patrząc ani razu na swoje odbicie w lustrze.
Gdy wychodziła, pojawił się przed nią ojciec. W ogóle go nie słyszała.
Jej ojciec wyglądał na zaskoczonego i nie wiedział co powiedzieć.
– Em, hej... córeczko... – westchnął w końcu.
Hermiona odchrząknęła i wytarła usta grzbietem dłoni.
– Hej – odpowiedziała.
Jej głos był zachrypnięty, oschły, załamujący się, jakby spędziła na pustyni cały tydzień bez wody, co zresztą nie było tak dalekie od stanu faktycznego. Nie ruszała się stojąc pośrodku drzwi, zastanawiając się czy ojciec chciał z nią porozmawiać.
W końcu pokiwał głową i wskazał nią w stronę łazienki.
– Em... wiesz co, ja tylko... – zaczął.
Natychmiast odsunęła się, by pozwolić mu wejść do środka.
– Ach, oczywiście – wymamrotała.
Nie wiedząc czy pozostało jeszcze coś, co trzeba było sobie powiedzieć, każde poszło w swoją stronę. Hermiona powoli wróciła do swojego pokoju i zamknęła drzwi. Była pora obiadu, ale tak naprawdę nikt tu już nie jadał o stałych porach.
Podeszła do biurka i spojrzała na wiele porozrzucanych na nim listów. Kartki kondolencyjne. Listy od przyjaciół. Każdy z nich pytał o nowości. Każdy z nich pytał czy chciałaby resztę wakacji spędzić w Norze. Każdy z nich chciał wiedzieć czy chciałaby, aby ją odwiedzili. Natomiast ona nie miała ani odwagi, ani siły by im odpowiadać. To jeszcze nie czas. Wepchnęła listy do szuflady.
Gdy zaczęły piec ją oczy, złapała w dłoń swoją kurtkę oraz różdżkę i wybiegła na zewnątrz. Jej wędrówki były jedną z niewielu rzeczy, dzięki którym godzinami mogła trzymać się z daleka od domu. Ledwo dawała radę w tym domu siedzieć nawiedzana obecnością brata. Wychodziła na zewnątrz spacerując lub biegając bez celu, w zależności od tego ile miała siły. Chodziła, dopóki nie bolały ją podeszwy stóp, a gdy już ją bolały, zachodziła do najbliższej kawiarni, zamawiała ulubione napoje swoje i brata, przy czym nigdy nie wypijała żadnego. Byle zachować pozory.
Siedząc przy stoliku dla dwojga, mając na stole dwa napoje, czasami czuła, jakby duch jej brata siedział tuż przed nią i popijał ze swojej filiżanki.
Dziś nie było inaczej. Szła ulicą Main Street – przy której mieszkała – w stronę głównej alei, nim skręciła w lewo zmierzając do kawiarni, gdzie zawsze zachodziła. Siedziała tam dwie godziny, albo i trzy. Już wychodziła, gdy ktoś wchodzący do środka na nią wpadł. Poleciała w tył, ale owa osoba, mając dobry refleks, jedną ręką złapała ją za ramię, a drugą za biodro stawiając ją z powrotem na nogi.
– Ogromnie mi przykro – przeprosił męski głos, którego Hermiona nie kojarzyła.
Już miała wymamrotać, że nic się nie stało i wyjść bez rzucenia okiem na mężczyznę, ale nim zdążyła odejść, ten zmarszczył brwi.
– Zaraz, Granger? - sapnął.
W końcu Hermiona spojrzała na tego kogoś i nie rozpoznała od razu kim był. Widywała go w Hogwarcie, jednak zwlekała sekundę zbyt długo z wypowiedzeniem jego imienia. Młody mężczyzna rozumiejąc jej dezorientację położył rękę na swojej piersi by się przedstawić.
– Blaise Zabini – rzekł.
Odchrząknęła. W tej konkretnej chwili nie miała ochoty z nikim rozmawiać.
– Wiem – odpowiedziała w końcu, odrobinę lekceważąco.
Blaise Zabini mieszkał przy Main Street odkąd pamiętała. Parę razy na siebie wpadli będąc jeszcze dziećmi, od czasu do czasu zamienili parę słów, ale od kiedy zostali przyjęci do Hogwartu na pierwszy rok i umieszczeni we „wrogich” sobie domach, nie odezwali się do siebie ani słowem. W gruncie rzeczy nigdy nie byli przyjaciółmi.
– Jesteś pomagierem Malfoya – dodała.
Blaise przewrócił oczami.
– Oczywiście, że najpierw pomyślałaś o nim.
– Czego ode mnie chcesz? – wtrąciła.
Zaskoczyła go oschłość jej tonu i wyczuwalne napięcie w głosie. Nigdy jeszcze nie widział takiego wyrazu twarzy, jaki widział u niej. Zanim udało mu się rzucić jakąś lekko uszczypliwą uwagę lub po prostu szczerze odpowiedzieć, odwróciła się od niego i odeszła.
Może gdybym zawołał ją wtedy po imieniu…? – zastanawiał się.
-<:>.<:>.<:>.<:>.<:>.<:>-
To już miesiąc.
Siedemset dwadzieścia godzin.
Czterdzieści trzy tysiące dwieście minut.
Sterta listów od Harry’ego, Rona i Ginny wciąż rosła na jej biurku. Ledwo cokolwiek im odpisywała. Wiedziała też, że przez całe lato Harry i Ron byli zajęci udzielaniem wywiadów w Ministerstwie: wywiadów na temat pokonania Voldemorta, na temat horkruksów i jeszcze kilku innych małych sekretów, którymi byli się skłonni podzielić. Hermiona oczywiście też była zapraszana, ale nigdy się nie pojawiła. Wszystko co wiedziała pochodziło z listów od Ginny.
W połowie lipca rozpoczął się proces całej rodziny Malfoyów. Toczyło się śledztwo. Wizengamot analizował zeznania wielu czarodziejów, by móc zebrać dowody świadczące na korzyść lub na niekorzyść każdego z członków rodziny. Lucjusz już dawno otrzymał maksymalną ilość lat do przesiedzenia w Azkabanie, ale los Narcyzy i Dracona był niepewny. Harry i Ron zeznawali na ich korzyść, o czym później Harry poinformował ją w swoim liście. Przedstawił kilka powodów: głównie chodziło o moment, kiedy Draco nie próbował ich zdemaskować w Dworze Malfoyów, no i wtedy, gdy Narcyza okłamała Voldemorta, kiedy ten kazał jej sprawdzić czy Harry żyje.
Zaproponował, że ona również mogłaby zeznawać z korzyścią, ale oczywiście się nie stawiła. Proces Malfoyów był jej obojętny, a samo wspomnienie ich „szlachetnego” nazwiska przywodziło na myśl zbyt wiele przerażających wspomnień tortur, które znosiła w Dworze Malfoyów zaledwie kilka miesięcy temu.
Hermiona zaczęła się powoli przygotowywać na ósmy rok w Hogwarcie. Siódmoklasiści zostali poinformowani – każdy indywidualnie – o możliwości ponownego podjęcia nauki w celu ukończenia szkoły – jeśli było się chętnym. Ósma klasa. Roczniki wcześniejsze podążały zgodnie z normalnym planem nauczania. Ginny, dla przykładu, szła w tym roku do tej „prawdziwej” siódmej klasy. Ósma klasa – jak napisano w liście – nie miała być taka sama jak siódma, lecz skupiona bardziej na doskonaleniu magii, umiejętności i wiedzy potrzebnych do zdania owutemów. Ten rok z pewnością nie mógł być łatwy.
Na szczęście odbudowa zamku szła sprawnie, więc wszystko powinno wrócić do normy jeszcze zanim pierwszego września pojawią się uczniowie. To będzie dla niej spokojny, cichy i normalny rok. Tylko ona i jej książki. Właśnie tego było jej trzeba.
-<:>.<:>.<:>.<:>.<:>.<:>-
Tydzień później sowa zapukała w okno jej sypialni głośno łomocząc dziobem. Hermiona rozpoznała zielony atrament z pieczęcią Hogwartu i otworzyła grubą kopertę. McGonagall poinformowała ją, że ta dostąpi honoru zostania prefektem naczelnym wraz ósmoklasistą ze Slytherinu. W kopercie schowany był również obszerny kontrakt złożony na trzy części.
Honor? Slytherin i honor? Rzecz jasna, była zadowolona z otrzymania takiej pozycji w Hogwarcie. Ale, na Merlina, dlaczego Ślizgon? Przez głowę świsnęła jej jego perfekcyjna, arogancka, zimna twarz i szare oczy. Zazgrzytała zębami. Parkinson, Bulstrode, Greengrass, Nott, byle nie Malfoy. Nie wiedziała nawet jak zakończyła się jego rozprawa, równie dobrze mógł już siedzieć w więzieniu, a ją, szczerze mówiąc, nie obchodziło to wcale.
A może to Zabini? – zastanawiała się.
Pomyślała wtedy, że gdyby to on był prefektem naczelnym, to może byłaby to okazja do naprawienia czegoś, co skiepściło się tak dawno temu. Tylko, że nie wiedziała czym, w gruncie rzeczy, miałoby być to coś, co się skiepściło. Ślizgoni byli siebie warci, wszyscy, co do jednego.
Wrzuciła kopertę do szuflady i przeleciała wzrokiem treść kontraktu. Praca nakładała na nią szereg obowiązków, ale wiedziała, że da sobie radę. Zawsze marzyła o zostaniu prefektem.
Wiedząc, że miała jeszcze czas na zapoznanie się z umową zanim zacznie się szkoła, odłożyła ją na bok i spojrzała na odznakę trzymaną między palcami. Cień uśmiechu pojawił się na jej twarzy. To pierwszy raz od pięćdziesięciu trzech tysięcy dwustu osiemdziesięciu minut.
-<:>.<:>.<:>.<:>.<:>.<:>-
Niedbale opierając policzek o dłoń, z łokciem na stole, Hermiona nakręcała swoje spaghetti na widelec nie mając tak naprawdę apetytu. Cała trójka jadła wspólnie, jak za starych, dobrych czasów. Jak gdyby nigdy nic. Dlaczego życie nie mogło po prostu stanąć w miejscu?
Jej matka, Jane, serwowała swojemu mężowi dokładkę sałatki. Szczypcami, którymi trzymała sałatkę, wykonała ruch w stronę Hermiony.
– Chciałabyś jeszcze trochę, kochanie? – zapytała.
Brunetka trzymała oczy wlepione w talerz, częściowo głucha na otaczające ją dźwięki. Spaghetti było jednym z ulubionych dań Sama. Listek sałaty skąpany w sosie wypadł ze szczypiec prosto na stół.
– Hermiono – pospieszyła ją matka.
Hermiona skrzywiła się i zamrugała zanim w końcu poświęciła uwagę wiszącym nad jej talerzem szczypcom wypełnionym sałatką.
– Już nie jestem głodna – odpowiedziała.
Jane westchnęła i odłożyła szczypce z powrotem do wielkiej miski, po czym obdarzyła męża znaczącym spojrzeniem. Rzecz jasna zauważyli okropny humor swojej córki, jej brak apetytu i ogólną utratę wagi, ale czy można ją było winić?
Jane spojrzała szerokimi oczami na Philippa subtelnie kiwając głową w stronę ich córki. Odłożył widelec i odchrząknął.
– Hermiono? – rzekł.
Spojrzała na niego ociężałymi powiekami brodę wciąż trzymając opartą na dłoni. Ojciec używał jej imienia tylko wtedy, gdy miał do powiedzenia coś ważnego i ona o tym wiedziała.
– Jesteś pewna, że koniecznie musisz wracać w tym roku do Hogwartu? Po tym wszystkim, co się wydarzyło tutaj…
– Muszę wrócić właśnie przez to, co się tutaj wydarzyło – wcięła się.
Philipp zamilkł, a Jane westchnęła. Nie wiedzieli co jej powiedzieć. Jak ją pocieszyć. Nie wiedzieli nawet jak pocieszyć siebie, do diabła. Jak masz zaopiekować się kimś, kiedy nie potrafisz zaopiekować się sobą?
– Przecież was i tak już tutaj nie będzie – Hermiona dodała po raz enty okręcając makaron na widelec. Po chwili odłożyła go poirytowana.
Jane szybko rzuciła okiem na męża.
– Możesz się wybrać z nami – zaproponowała nagle, widać było, że improwizowała. – Wylatujemy dopiero za tydzień. Mamy jeszcze czas, żeby kupić dodatkowy bilet i...
– Chcę być w Hogwarcie – przyznała
Nagle jej matka posmutniała, w jej oczach zebrały się łzy. Położyła zimną dłoń na dłoni swojej córki próbując spojrzeć jej w oczy.
– Dlaczego, Hermiono? – wyszeptała. – Dlaczego musisz tam wracać po tym wszystkim, co się wydarzyło?
– Przed chwilą wyjaśniłam to tacie – odpowiedziała Hermiona.
– To przez to, że zostałaś prefektem? – naciskała jej matka. – A może… przez chłopaka?
Hermiona, zdumiona insynuacjami matki, wyrwała rękę z jej uścisku.
– Chłopaka? – oburzyła się. – Mamo, nie chcę się znowu wdawać w tę dyskusję!
– Nie tym tonem, kiedy rozmawiasz z matką – ostrzegł ojciec.
– Dyskusję? – zapytała matka marszcząc brwi. – My już nawet nic sobie nie mówimy!
– A co mamy sobie mówić? – wyszeptała Hermiona bez cienia zgorzknienia w głosie.
Jej matka nic nie odpowiedziała, a Hermiona przymknęła oczy i przetarła powieki opuszkami palców. W końcu spojrzała na matkę ze zmęczeniem w oczach. Nie chciała się z nią kłócić. To była ostatnia rzecz jaką oni, cała ich trójka, potrzebowała.
Posłała jej lekki uśmiech, delikatny, ale nie sięgający oczu.
– Mamo – powiedziała łagodnie. – Spójrz na mnie.
Jane zrobiła to, jej twarz była poprzecinana smutkiem i wyczerpaniem. Żal odchudził też jej policzki.
– Chcę z wami dyskutować – zaczęła powoli Hermiona. – Jeszcze będziemy ze sobą dyskutować wiele razy. Ale to przyjdzie z czasem. Gdy będziemy mogli to robić bez tej… sztuczności. Po prostu… Nie wiem, co powiedzieć.
Spojrzała na ojca.
– Tato, chcę wrócić do Hogwartu, bo to mój drugi dom. Tutaj mam zbyt dużo bolesnych wspomnień. Wy swoje wspomnienia odzyskaliście nie tak dawno temu i wiem, że potrzebujecie tego wyjazdu. Wy oboje.
Ojciec wziął do ręki swoją szklankę wody.
– Rozumiem. To twoja decyzja.
– Jeśli naprawdę tego chcesz – powiedziała matka.
– To jest właśnie to, czego chcę – odpowiedziała Hermiona nie będąc tego taka pewna. – Zawiozłabyś mnie za tydzień na stację?
Jej matka lekko się uśmiechnęła.
-<:>.<:>.<:>.<:>.<:>.<:>-
Rankiem, w dniu wyjazdu do Hogwartu, Hermiona obudziła się na kilka godzin przed swoim budzikiem. Właściwie jeszcze zanim zaczęło świtać. Wygramoliła się z łóżka i zdecydowała skorzystać ze wschodu słońca, które miało niedługo się rozpocząć. Mając założone buty i odrobinę cieplejszą kurtkę zeszła powoli po schodach, aby nie obudzić rodziców i wybiegła na zewnątrz.
Powietrze było rześkie i mgliste. Szła środkiem ulicy. Nie pierwszy raz przeszło jej przez myśl, aby odwiedzić cmentarz, ale nie wróciła tam od dnia jego pochowania. Nie wiedziała jak miałaby w ogóle znieść widok postawionego mu nagrobka.
Słuchając jak jej podeszwy uderzają o mokry asfalt wspominała jak brat zwykł rzucać jej wyzwanie, żeby się ścigać. Mówił wtedy: „Cztery lata starszy, cztery razy szybszy!” Zaczynał biec sprintem rzucając przez ramię okrzyk z informacją gdzie miała znajdować się meta lub jakim obiektem miała być, a ona nie mogła zrobić nic oprócz puszczenia się za nim biegiem, zawsze mając nadzieję, że go prześcignie. Im była starsza, tym mniejszą zyskiwał nad nią przewagę.
Nie zdając sobie z tego sprawy, Hermiona przyśpieszyła kroku. Świt wyglądał zza horyzontu malując dolne partie nieba różem i pomarańczą. Jej oddech ulatywał długimi wodospadami przezroczystej pary. Biegła.
Patrząc przed siebie przyśpieszyła, pozwalając by boki kurtki obijały się o jej biodra. Skupiając się odpowiednio mocno mogła niemal usłyszeć jego okrzyki niezadowolenia za plecami.
– Ej, oszukujesz! Nie byłem gotowy! Buta wiązałem!
Jego kroki stały się szybsze. Jej gorący, urywany oddech palił jej gardło i płuca, ale się nie zatrzymała. Biegła wzdłuż Main Street samym środkiem ulicy. Zdawałoby się, że jeszcze nigdy nie biegła tak szybko. Jej włosy skakały na wietrze, a policzki szczypane chłodnym powietrzem mrowiły. Im szybciej biegła, tym szybciej Sam próbował ją dogonić. Jej usta, już i tak rozchylone od szybkiego oddechu, rozwarły się w niewielkim uśmiechu.
Zakończyła bieg sięgając niskiego muru biegnącego wzdłuż ulicy prostopadłej do końca Main Street. Oparła dłonie o kamień, by przez chwilę uspokoić oddech, po czym odwróciła się zwycięsko.
– Wygrałam! – krzyknęła.
Jej okrzyki zwycięstwa spotkały się z ciszą. Serce zabolało ją, gdy zdała sobie sprawę, że już nigdy nie będzie miała szansy pozwolić bratu wygrać wyścig. Jej uśmiech wyblakł, a zanim oparła dłonie o uda, wytarła sobie nos wierzchem dłoni.
Dlaczego to wszystko było tak trudne? Dlaczego czuła się tak rozbita?
Powoli wracała do domu przechodząc wzdłuż całą ulicę, pozwalając świtowi budzić się do życia tuż za swoimi plecami. Będąc w domu od razu wzięła prysznic i zajęła się ostatnimi rzeczami, które chciała dołączyć do bagażu. Dopilnowała, by wziąć też trochę mugolskich leków na bóle głowy, żołądka i generalnie na wszystkie inne bóle i dolegliwości. Nie miała ochoty latać do Madame Pomfrey za każdym razem, gdy bolała ją głowa, a zdarzało się to już wystarczająco często.
Mając spakowaną walizkę usiadła na łóżku, czując supeł w trzewiach. Od miesięcy nie widziała się z przyjaciółmi. Jak zareagują? Zupełnie zapomniała im powiedzieć o zostaniu tym całym prefektem… Zrezygnowała ze śniadania, co nie było czymś niezwykłym w jej obecnie toczącym się życiu, i czekała. Przez zamknięte drzwi przysłuchiwała się porannej rutynie swoich rodziców oraz niewielu słowom, które między sobą wymieniali.
Nieokreślona ilość czasu minęła, zanim matka, by na nią spojrzeć, uchyliła drzwi na kilka centymetrów i wsunęła przez nie swoją głowę.
– Czas ruszać, kochanie – powiedziała.
Hermiona westchnęła i chwyciła za walizkę. Jej matka odeszła zostawiając uchylone drzwi. Hermiona gapiła się na nie. Zdała sobie sprawę, że tym razem brat nie będzie jej towarzyszył w drodze na stację. Wyszła z pokoju nie oglądając się za siebie. Rodzinna fotografia wciąż stała na kredensie, porzucona tam niczym relikt zbierający kurz. Hermion pożegnała się z ojcem i życzyła mu bezpiecznej podróży.
Podróż samochodem na King’s Cross była długa i cicha. Hermiona pozwoliła pojazdowi delikatnie sobą kołysać, gdy ten podskakiwał na dziurach w drodze lub na nierównej nawierzchni. Ostatecznie jej matka wyłączyła silnik. Stacja była w zasięgu wzroku, zatłoczona, czego można się było spodziewać o porannej godzinie, takiej jak ta.
– Masz wszystko, czego potrzebujesz? – zapytała matka.
Hermiona przełknęła ciężko. Miała wszystko, oprócz jednego.
– Tak – odpowiedziała.
Matka pogładziła ją po policzku. Jej oczy po raz kolejny wypełnione były przytłaczającym smutkiem, którego Hermiona nie mogła znieść. Niewykluczone, że za każdym razem, gdy matka patrzała na nią, widziała twarz jej brata.
– Będziesz do mnie pisała, Hermiono? – wyszeptała lekko łamiącym się głosem. – Obiecujesz, że będziesz do mnie pisała?
Brunetka kiwnęła głową.
– Kocham cię, mamo. Trzymaj się. I zaopiekuj się tatą, dobrze?
– Jesteśmy szczęściarzami, że ciebie mamy – jej matka uśmiechnęła się. – Kocham cię.
Po ostatnim całusie Hermiona opuściła matkę i ruszyła samotnie w stronę stacji. Przeszła przez murowaną ścianę i znalazła się na peronie 9 ¾ czując się tak osamotniona, jak jeszcze nigdy w życiu, mimo tego, że wokół zbierały się tłumy. Wciąż miała pięć minut do odjazdu. Rozległ się grzmiący dźwięk dzwonu i kłąb ciemnego dymu uniósł się z paszczy lokomotywy. Spojrzała na pociąg, a w kącikach jej oczu zebrały się łzy. Tęskniła za bratem. Tak bardzo za nim, kurwa, tęskniła.
Pociągając nosem otarła łzę, która spłynęła jej po policzku. Nie chciała płakać już pierwszego dnia. Hermiono, głupia. Weź się w garść. Nie powinna pozwalać emocjom brać nad sobą góry. Nie teraz, gdy czekać na nią miały obowiązki prefekta naczelnego i to już od momentu wejścia do pociągu. Ruszając w jego stronę zastanawiała się, gdzie podziewali się Harry, Ron i Ginny.
Będąc na pokładzie rozpoczęła poszukiwania. Już po chwili znalazła ich w wagonie. W środku gawędzili Harry, Ron, Ginny, Luna i Neville. Gdy tylko oczy wszystkich zwróciły się ku niej, Harry i Ron pierwsi stanęli na równe nogi i, nie przyglądając się jej dłużej, zamknęli ją w potrójnym uścisku.
Ginny siedziała na ławce i ciągle przyglądała się przyjaciółce próbując ukryć swój szok. Od ostatniego roku Hermiona straciła pięć, a może i siedem kilogramów.
– Tak bardzo, bardzo za tobą tęskniliśmy! – wykrzyczał Ron.
– Tak dużo się działo – ciągnął Harry. – Nie bardzo mogliśmy…
Przerwała im, nim mogli zdążyć poczuć się winni za rzeczy, o które i tak nigdy ich nie prosiła.
– Nic się nie stało. Nie zawracajcie sobie tym głowy.
Zaprosili ją, by z nimi usiadła, a sadowiąc się obok Ginny, z miejsca ją przytuliła. Luna i Neville od razu się z nią przywitali tym nieznacznie delikatnym tonem, jakby wszyscy obecni bali się, że dziewczyna w jednej chwili może się załamać.
– Jestem tu dla ciebie – szepnęła Ginny w jej włosy, tuż przed uwolnieniem się z uścisku.
Hermiona obdarzyła ją uśmiechem, bo właśnie to ludzie chcieli widzieć; jej siłę, jej odwagę mimo wszelkich przeciwności. Właśnie to im dała. Udawała zainteresowanie wakacjami Luny i jej polowaniem na pierniko-gnomy korzenne. Pociąg ruszył. Cały ten czas czuła na sobie uważne spojrzenia Harry’ego i Rona znających ją na pozór lepiej, niż ktokolwiek inny, próbujących wczytać się w jej wyraz twarzy, zachowanie, słowa. Nie podobało się jej bycie interpretowaną.
Po około piętnastu minutach drzwi ich przedziału otworzyły się.
– Panno Granger – rzekła Minewra McGonagall. – Proszę za mną. Musisz przejść do przedziału dla prefektów naczelnych. Proszę, zabierz swoją walizkę.
Hermiona skrzywiła się przypominając sobie, że nie wspomniała o tym przyjaciołom. Na każdej twarzy bez wyjątku widoczne było zaskoczenie. Brwi Harry’ego były zmarszczone, a usta Rona na wpół otwarte.
– Zostałaś… prefektem naczelnym? – wydukał Harry.
– Eee… tak? – pisnęła odrobinę zawstydzona.
– Gratulacje! – krzyknęła Ginny decydując się spojrzeć na to małe nieporozumienie przez palce. – Nikt nie zasługuje na to bardziej, niż ty.
Reszta również jej pogratulowała, po czym Hermiona podziękowała im opuszczając przedział. Gdy drzwi zostały zamknięte, McGonagall przeszła kilka kroków korytarzem, po czym odwróciła się.
– Miło cię widzieć, Panno Granger – powiedziała łagodnie. – Chciałabym jeszcze raz złożyć moje najszczersze kondolencje dotyczącego tego tragicznego zdarzenia.
– Dziękuję, pani profesor.
Hermiona zastanawiała się, kiedy przestaje się oferować kondolencje osobie, która straciła kogoś bliskiego. Przez moment, byleby zająć myśli czymś innym, wzbudziła w sobie chęć pochłonięcia się w obowiązkach prefekta naczelnego i wyczekiwania tego, co przyniesie niedaleka przyszłość.
Profesor McGonagall prowadziła ją do odpowiedniego wagonu napomknąwszy odnośnie kilku mało istotnych spraw, czego Hermiona nie słuchała zbyt zajęta własnymi myślami. McGonagall zatrzymała się tuż przed przedziałem większym niż inne, którego okna były zakryte małymi, aksamitnymi firanami w kolorze czerwieni.
– Pozwolę ci teraz… zapoznać się ze swoim towarzyszem – powiedziała McGonagall, ściągając usta. – Godzinę przed dotarciem do Hogwartu będziecie mieli spotkanie z tegorocznymi prefektami. Do zobaczenia, Panno Granger.
Hermiona podziękowała jej, pomachała i na moment przymknęła oczy rękę trzymając na klamce przedziału. Wiedziała jak miałaby przywitać się z Zabinim. Miała niemal nadzieję, że to będzie właśnie on. Ale otwierając drzwi zobaczyła jego.
Draco Malfoya.
Draco. Malfoy.
Wagon przestał wibrować, a całe otoczenie stanęło w miejscu, gdy ich spojrzenia się spotkały. Policzki Hermiony zaróżowiły się ze złości i rozczarowania. Co jest, kurwa? I kurwa, dlaczego? Dlaczego wrócił do Hogwartu? Dlaczego nie siedział w Azkabanie? Dlaczego czytał sobie pieprzoną książkę, jak gdyby nigdy nic? Był już przebrany w swoje szaty, jego odznaka przytwierdzona do piersi.
Draco spojrzał, ale nie pozwolił się sobie przyglądać zbyt długo. Od razu zauważył, że była jakaś inna, w obcy dla niego sposób. Nie mógł dokładnie określić, o co chodzi. Nawet się z nią nie przywitał. Dlaczego, widząc ją, nie wyglądał na zaskoczonego?
– Jesteś… – zaczęła Hermiona. – Jesteś we właściwym przedziale?
Przewrócił oczami.
– Tak, to przedział dla prefektów naczelnych – odpowiedział sucho. – To nie sen. Natomiast ja wolałbym śnić, niż dalej oglądać jak sterczysz w tych drzwiach jak pieprzona idiotka.
W rzeczy samej, nie mogąc się ruszyć „sterczała” pośrodku wejścia do przedziału, w połowie już w środku, a w połowie na zewnątrz. Nie mogła zrozumieć, co się dzieje. Zmarszczyła brwi i zająkała się.
– A-Ale… Dlaczego? Dlaczego ty?
Dlaczego nie odpowiadała na obelgi? Dlaczego była taka… bez wyrazu? Gwałtownie zamknął swoją książkę i rzucił ją na siedzenie obok.
– Włazisz czy wyłazisz, Granger?
Otworzyła usta, ale nie przyszło jej do głowy nic, co mogłaby powiedzieć.
W końcu pokręciła głową wzdychając z frustracji i weszła do przedziału uważając, aby nie zahaczyć o kolana siedzącego Ślizgona. Próbowała położyć walizkę na półkę nad siedzeniami, ale nie mogła. Nie zamierzała jednak prosić go o pomoc, więc postanowiła postawić walizkę obok siebie. Zajęła miejsce pod oknem z uwagą unikając patrzenia w jego stronę.
Nie mogła przestać czuć się okropnie zdezorientowana. Dlaczego McGonagall go wybrała? Czy to znaczy, że proces sądowy zakończył się dla niego pomyślnie? Nie rozmawiali przez chwilę, podczas której Draco intensywnie zastanawiał się nad tym, dlaczego ona praktycznie nie reagowała. Złośliwe riposty, nienawistne dowcipy – to były jedyne interakcje z nią, które znał. Nie wiedział co robić lub jak postępować w innych sytuacjach. Musiała zacząć reagować i to szybko.
W końcu otworzył usta.
– Ktoś ci musi dyktować, co masz robić, Granger? Dlaczego nie jesteś przebrana? Mamy spotkanie za... trzydzieści minut.
Wzruszyła ramionami, markotnie i bez życia.
– Mam jeszcze czas. Przecież muszę założyć tylko szatę.
Draco nie odpowiedział. Reaguj, do kurwy nędzy!, pomyślał. Zrób coś, powiedz coś! Odpowiedz mi tak, jak to robiłaś kiedyś.
Z minuty na minutę Hermiona stawała się coraz bardziej zaintrygowana. Zaczęła na niego krótko zerkać kątem oka, za każdym razem szybko wracając spojrzeniem na okno. Nie miał już tego samego złośliwego, prześmiewczego wyrazu twarzy, z którego był jej znany. Mimo to jego rysy twarzy nadal były ostre i nieprzystępne. Nie, jego twarz emanowała pewnym... zmęczeniem. Trochę jak w jej przypadku. Była zaskoczona, że jeszcze jej nie zwyzywał.
Po chwili zaczęła przebierać się w swoją szatę i mimo że była w pełni ubrana, upewniła się, że jest odwrócona do niego plecami. Nie podobał się jej pomysł zakładania szat w jego obecności, gdy patrzył na nią swoimi zimnymi oczami.
– Nie pochlebiaj sobie, szlamo – prychnął. – Nie ma na co patrzeć!
– Nie nazywaj mnie tak! - odkrzyknęła płomiennie, jej szata była już założona. – Po tym wszystkim, co zrobiłeś ty i twoja rodzina, nie masz pieprzonego prawa…
Gwałtownie złapała oddech.
Draco zerwał się na równe nogi i rzucił się na nią. Teraz dzieliły ich jedynie centymetry. Mocno chwycił jej nadgarstek, groźba tańczyła po jego twarzy. Kiedy otworzył usta, każde jego słowo było dobitne, wypowiedziane niskim, zimnym tonem.
– Ale właśnie tym jesteś – warknął. – Ty... – szarpnął jej ramieniem. – szla... - znów ścisnął jej nadgarstek. – ...mo.
Puścił ją odpychając z taką siłą, że Hermiona musiała się cofnąć o jeden krok. Rozmasowała nadgarstek. Blizna, której dotknął wciąż była dość wrażliwa, a teraz małe impulsy bólu ciągnęły się wzdłuż jej ramienia. Nie dała po sobie tego poznać, bo z całą stanowczością nie zamierzała dać mu satysfakcji z tego faktu.
– Gdzie się podział język w tej niewyparzonej gębie? – prychnął. – Zapomniałaś go? Zawsze mogę ci co nieco…
– Zamknij się! – wybuchła w końcu napierając dłońmi o jego ramiona, by go odepchnąć. Miała zamiar go wyminąć. – Nie masz absolutnie żadnego prawa rozmawiać ze mną w ten sposób! Jesteśmy teraz partnerami!
Brutalnie odepchnął jej ręce.
– W życiu nie będziesz moim partnerem, Granger – powiedział chłodno. – W najlepszym przypadku jesteś mającym te same obowiązki stworem, który, mam nadzieję, będzie się trzymał ode mnie z daleka.
Hermiona podniosła brwi i prawie się roześmiała.
– Ty wiesz, że będziemy musieli ze sobą współpracować, prawda? – zauważyła pogardliwie. – Czy ty w ogóle zdajesz sobie z tego sprawę, Malfoy?
– Pożyjemy, zobaczymy – prychnął sarkastycznie, a kiedy Hermiona w końcu ruszyła się, by opuścić przedział, ten zaszedł jej drogę wślizgując się przed nią, prawie ją przy okazji popychając.
Nie obejrzał się za siebie, natomiast Hermiona zamknęła drzwi ich przedziału. Z kontraktem w drżących dłoniach szła kilka metrów za Draconem, niepewna jaką maskę będzie musiała pokazać wszystkim podekscytowaym prefektom, którzy oczekiwali na ich przybycie.
Draco otworzył duży przedział konferencyjny i wszedł pierwszy. Hermiona weszła kilka sekund później.
– Nikogo tu jeszcze nie ma – burknęła. – Poważnie, panikowałeś bez powodu.
– Zrób mi przysługę i się zamknij – rzekł chłodno.
Nie chciała się go „słuchać”, ale nie miała już ochoty mu odpowiadać. Zamknęła więc buzię na kłódkę, usiadła po tej samej stronie co Draco, ale z daleka od niego i zamknęła się w sobie. Czekali, aż przyjdzie cała reszta. Patrzyła na sufit, na półkę bagażową. Na stolik przykręcony do podłogi. Liczyła małe brązowe plamki, które były rozsiane po drewnie w całym przedziale. Wpatrując się w pustkę, krew znów była pierwszym, co dostrzegła. Następnie wyobraziła sobie samą siebie. Z zakrwawionym ciałem, tak jak ciało jej brata. Z poważnymi ranami na całej powierzchni.
Wyobraziła sobie siebie, opuszczającą ten świat.
Dałaby wszystko, by dołączyć do swojego brata, gdziekolwiek się znajdował – czy to było samo niebo, czy piekło, czy nawet gdyby spacerował szczęśliwie w pieprzonej Narnii.
___________________
„Być może istnieje limit żalu, jaki ludzkie serce może zmieścić.
Jak wtedy, gdy sypie się sól do naczynia z wodą, aż przychodzi moment, w którym po prostu więcej się nie przyjmie.”
– Sarah Waters
___________________
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz